Rozmawiamy z Anną Błachucką, autorką fraszek, limeryków, sonetów, opowiadań i powieści.

Kiedy przychodzi taki moment, że zaczyna się pisać wiersze?

– U mnie bardzo wcześnie, bo wyniosłam to z rodzinnego domu. Mój dziadek Józef Korta pisał ludziom podania do urzędów, ale także wiersze czy jasełka do grania na scenie. Mama Emilia z Kortów, po mężu Tatar, układała rymowanki. Tata był muzykantem. Rosłam w takim domu, w którym zawsze mogłam wyrazić swoje zdanie. W szkole, kiedy wystawialiśmy sztuki, to zmieniałam tekst, bo mi się nie podobał. Nauczycielkę to najpierw denerwowało, ale potem stwierdziła, że mogę mówić po swojemu, byle koniec kwestii był taki jak w sztuce, by inni na scenie wiedzieli kiedy wejść. Wiersze pisałam do szuflady. Najmniej chyba w szkole średniej. Chodziłam do pięcioletniego Liceum Pedagogicznego w Jędrzejowie. Języka polskiego uczył Tadeusz Krzeszowski, bardzo dobry nauczyciel, wiele mnie nauczył, ale bardziej zaangażował mnie inny rodzaj sztuki niż poezja, mianowicie muzyka. Chyba dzięki Zbigniewowi Ciurabie, człowiekowi inicjatywnemu, który założył zespół muzyczny i chór. Rok grałam na kontrabasie, ale się go wstydziłam, więc koledzy nosili instrument. Tańczyłam też w zespole.

To dziwne, że nie ujawniała się pani wtedy z pisaniem wierszy. Przecież właśnie w okresie dojrzewania młodzi ludzie zaczynają wyrażać swoje emocje poprzez poezję.

– Pisałam wiersze, ale się ich wstydziłam. Śmieszna historia – tata znalazł zeszyt z moimi wierszami, napisanymi bazgrołami, dał robotnikom, którzy stawiali dom, i oni wtykali kartki w szalunki, zaśmiewając się z napisanych tam fraszek. Jakby nie patrzeć, mój dom jest nafaszerowany poezją. Potem wyszłam za mąż, urodziłam troje dzieci. Pracowałam w Zespole Szkół Ogólnokształcących w Małogoszczu, ucząc matematyki. Życie codzienne mnie wciągnęło, ale pisać w skrytości nie przestałam.

Kiedy pani debiutowała?

– Dość późno. Zaczęło się od tego, że napisałam scenariusz na imprezę łowiecką, bo mój mąż Zbigniew jest myśliwym członkiem koła łowieckiego „Łyska” w Węgleszynie. Tadeusz Kornatko z „Łowcy Świętokrzyskiego” nawet się zdziwił, że to ja napisałam, i zaproponował mi, żebym pisała do tego miesięcznika. Przez 10 lat ukazywały się tam moje fraszki pod pseudonimem „Sarenka”. Po tym czasie, w 1999 r. wydano mi te wierszyki jako słownik myśliwski „Obcierki”.

Co to znaczy „obcierki”?

– Obcierka to strzał myśliwego, który tylko spowodował obtarcie, np. piór kaczki, czy skóry zwierzęcia. To metafora dla mojego pisania, to były takie odpryski mojej twórczości. Ilustracją były rysunki Andrzeja Praszkiewicza, które nadały książce kolorytu. Wydaniu książki towarzyszyła promocja, była wystawa poroży, myśliwi przybyli w pięknych strojach, byli sokolnicy – jednym słowem – udana impreza.

Pani też poluje jak mąż?

– Nie, ale lubię myśliwskie imprezy.

Czy po wydaniu tej pierwszej książki poczuła się pani pełnoprawną poetką?

– Ani wtedy, ani teraz. Do tej pory nie mam parcia na bycie poetką czy pisarką. Pisanie to po prostu najtańsze hobby. Kiedy wychowywałam dzieci ciągle kusiło mnie, żeby pisać. Mój dziadek zaniedbywał rodzinę, pisząc. Ja sobie obiecałam, że tak nie zrobię. Jestem najpierw matką, żona – to jest mój świat. Dopiero potem jest pisanie. Mogłam się w pełni poświęcić mojemu hobby, jak dzieci wyszły z domu. No i teraz wszystko inne cierpi; mąż, dzieci, wnuki, najbardziej ogródek, bo zarasta.

Jest pani autorką fraszek, wierszy, powieści dla dorosłych i dzieci, czy albumów. Ich tematem są ludzie i sprawy z pani stron, czyli Małogoszcza i okolic.

– Długo szukałam swojej literackiej drogi. Szukałam, aż znalazłam. Jestem ze wsi, nie znam miasta. Zachwyciłam się prozą Wiesława Myśliwskiego, ale nie uchodzi naśladowanie; na cudzym nie pojedziesz. Zaczęłam nagrywać ludzi stąd, z mojego środowiska, bo ja pochodzę z Kozłowa. Tak powstał zbiór opowieści „ Widok z kalenicy. Pogwarki z Jarkowy Góry”. Chciałam w nim oddać m.in. zaśpiew swojskiej mowy.

Są jeszcze ludzie, którzy mówią gwarą?

– Coraz mniej. Mam z dziewięć informatorek, to wszystko. Młodzi teraz mówią dziwacznie, wtrącają przekręcone angielskie słówka, przekręcają gwarowe wyrażenia. Co ciekawe, „Pogwarki” wydano w 2011 r., ale teraz jest otwarcie na gwarę, swoje korzenie, więc już na wiosnę wydana zostanie druga część.

Jak przeszła pani od poezji do prozy?

– Pisanie to jest ogromna wiedza, nie tylko zresztą teoria literatury. Ja do tej pory nic nie wiedziałam o formach poetyckich, co to sonet, fraszka. Różnych rzeczy próbowałam, bardzo dużo się uczyłam, czytałam książki m.in. z filozofii, psychologii. Musiałam mieć coś do powiedzenia. Moją filozofię życiową oparłam na książkach hiszpańskiego filozofa Jose Ortega y Gasset. On powiedział, że ludzie dzielą się na tylko na dwa rodzaje – elitę i masy. Myślałam, jak opisać ludzi; my rozumiemy, że inteligent, to człowiek po studiach, wykonujący pracę umysłową. A co z tymi, którzy są otwarci, myślący, poszukujący, umieją się dostosować do nowej sytuacji i zmian? Kiedyś jechałam do Małogoszcza naokoło, przez Złotniki, i spotkałam Zygmunta Ciućmańskiego, rolnika z Mieronic. Zaczęłam z nim rozmawiać i okazał się człowiekiem z wielką dojrzałością. Uważał np.: że chłop i jego kultura się kończy. Jesteśmy świadkami zmiany kultury. To nowe wyprze chłopa z ziemi, obyczajów i religii. Rozmawiałem z nim jak z najlepszym filozofem i właściwie to on jakby mi podyktował moją książkę „Ostatni chłop”, wydaną w 2015 r.

Ciućmańskiemu książka się podobała?

– Owszem. Był na promocji i się nawet popłakał, wręczył mi piękne kwiaty.

Wydała pani kilkanaście tomików wierszy i utworów prozą, która książka jest pani ulubiona?

– „Opłotki – obrazki z dzieciństwa” to książka mojego serca. Do wszystkiego się dorasta. Tak i ja dorosłam, dotarłam do własnego „ja”. Bo jest tak, najpierw myślisz, że będziesz inna, a jesteś jak własna matka. Człowiek jest wytworem, „produktem” przodków, wsi, lat. W tej książce sportretowałam serdecznie swoją rodzinę. Ciekawe jest historia motta. Fragment czyjegoś wiersza bardzo mi się spodobał. Tak długo szukałam, aż znalazłam autora, to Edward Zyman, który urodził się koło Oleszna, a teraz mieszka w Kanadzie. Dał mi zgodę na wykorzystanie wiersza i ciągle jesteśmy w kontakcie.

Książka, to nie tylko pisanie; żeby zaistniała trzeba ją wydać i znaleźć czytelników. Jak pani sobie z tym radzi?

– Kiedy piszę, nie myślę, gdzie to wydam, kto to będzie czytał. Po prostu piszę. To moje ulubione zajęcie. Mam czas, jestem na emeryturze. W różny sposób udaje mi się wydawać książki, np. „Świętokrzyskie korzeniaki” wydało mi nadleśnictwo, „Ostatniego chłopa” najpierw Ludowa Spółdzielnia Wydawnicza, a drugie wydanie sponsorował Urząd Marszałkowski. „Opłotki” zostały wydane jako nagroda w konkursie „Polska wieś – dziedzictwo i przyszłość. Część książek wydała gmina Małogoszcz. Zdobycie środków na wydanie książki to dla mnie ogromny problem, źródło stresu, dyskomfortu. Nie mogę powiedzieć, wszyscy obchodzą się ze mną grzecznie, życzliwie. Odkąd jestem znaną osobą, to jest mi łatwiej. Niektóre książki wydawnictwa przekazują do sieci księgarskich. Wygrałam ze 40 konkursów, trochę grosza się uzbierało, składam je do słoika i zbieram na nową książkę. Jestem pasjonatką i nie jestem zręczna w sprawach komercyjnych; co się zdarza to biorę.

Łatwo przychodzi pani pisanie, czy zdarzają się chwile, że nic nie idzie?

– Oczywiście, że cierpię na tzw. niemoc twórczą. Niby jest wolny czas, jest porządek w domu i jedzenie w lodówce, tylko jakoś nic się nie pisze. Wiersze szczególnie trudno się piszą. Ludzie mi mówią, napisz jakiś wierszyk, ale poezja rymem nie stoi, stoi metaforą, przełożeniem, musi mieć ładunek uczuciowy, musi słuchaczowi łza polecieć. Jak się metafory nie znajdzie, stanie się tylko przekazaniem wiadomości. Muszę w sobie uzbierać napięć, intuicji, żeby wiersz miał przekaz, działał na uczucia. To co, co każe mi pisać, budzi mnie czasem w nocy, trzeba zaraz utrwalić, bo ucieknie. Zdarzało mi się pisać na obrusach czy sukience komunijnej mojej córki.

Co pani ma teraz na „warsztacie”?

– Gotowa jest książka „Ucieczki i powroty”, to kontynuacja „Ostatniego chłopa”, ale o kobietach. Pierwsza książka działa się w pokoju sanatoryjnym, trudno tam było umieścić kobiety. Poza tym, od czterech lat przygotowuję się do napisania powieści historycznej o Zygmuncie Napoleonie Rzewuskim, pochodzącym z Kozłowa, najmłodszym dowódcy w powstaniu styczniowym, który stoczył ok. 30 potyczek. Uczę się historii, zbieram materiały, pomagają mi ludzie z całej Polski. Udało mi się dotrzeć do rodziny Rzewuskiego i zdobyć jego drzewo genealogiczne. Mam nadzieję, że uda się spiąć to wszystko w przyszłym roku.

Ostatnio dostała pani za swoją działalność Złoty Krzyż Zasługi. Czy to ukoronowanie pani działalności, powód do dumy?

– Nie mam „dum” w sobie. Są nagrody i odznaczenia, które podkreślają indywidualną drogę człowieka. Co do mojej drogi; jedni wspinają się na się wysokie szczyty, ja chodzę. To, co robię, nie jest wspinaniem na K2 czy Mount Everest; ja chodzę po literaturze.

Dziękuję za rozmowę. Rozmawiała Beata Znojkowa