Rozmawiamy z Marcinem Pawłowskim z Brynicy Mokrej, który otworzył zakład stolarski, wykonujący meble ze starego, odzyskanego drewna, oraz z jego tatą, Stanisławem Pawłowskim. Skąd pomysł, żeby zająć się tak nietypową działalnością i wybrać ginący już zawód stolarza?

Marcin Pawłowski: – To rodzinna tradycja, którą postanowiłem kultywować po kilka latach pracy w różnych zawodach.

Stanisław Pawłowski: – Początkowo rodzina Pawłowskich mieszkała w Strzemieszycach na Śląsku. Dziadek Franciszek był kolejarzem. Kiedy przeszedł na emeryturę czy rentę, kupił gospodarstwo w Warzynie. Jednak czterej jego synowie, mój tata Edward oraz wujowie Bronisław, Stanisław i Antoni, nie chcieli pracować na kolei. Najstarszy Bronisław uczył się zawodu stolarza w warsztacie Bolechowskiego w Jędrzejowie, tam gdzie potem był zakład zwany „Metaldrutem” na ul. 14 Stycznia (obecnie 11 Listopada). Zawód stolarza był na owe czasy bardzo dobry, drewna nie brakowało w lasach prywatnych czy też państwowych, a w sklepach mebli nie można było kupić. Robiło się więc stoły, krzesła, szafy, okna, drzwi, ale też kredensy czy nawet sanie; z dębiny robiło się meble, okna i drzwi z sosny, jodły, świerka. Stolarstwo to był konkretny fach, z którego można było utrzymać nawet liczną rodzinę, jakie wtedy bywały. Spodobało się też mojemu ojcu, który, podobnie jak inni bracia, nauczył się fachu od Bronisława. Ja podjąłem naukę zawodu w zawodówce na półrocznym kursie stolarskim Zakładu Doskonalenia Zawodowego. Naszym nauczycielem był emerytowany inżynier z Kielce, nazwiska niestety nie pamiętam, którzy przeszedł wszystkie stopnie awansu zawodowego – od prostego robotnika do inżyniera. Praktykę odbywałem w zakładzie stolarskim na ul. Okrzei. Wtedy używało się też słów niemieckich, strug to był hebel, dłuto – sztamajza, gładzik – puc hebel. Nasz nauczyciel nie robił problemów, kiedy używało się niemieckich słów, zależało mu, żeby znać fach. Uczyło się na swoich błędach, jak zapomniałem o jakim szczególe ramy, to okno wypadało z futryny; trzeba było samemu dojść do tego, co się źle zrobiło. Przy drewnie przez głupi błąd można stracić wszystko, to nie kowalstwo, że się coś dospawa. Do stolarstwa trzeba mieć chęć i pomyślunek – nie każdy się do tego nadaje, wiem, bo miewałem uczniów i od razu wiadomo było czy się ktoś nadaje czy nie. Zdałem egzamin czeladniczy, mam dyplom i świadectwo, potem co prawda mogłem stawać do egzaminu mistrzowskiego, ale uznałem, że nie będzie mi potrzebny. Od 1968 r. przez 18 lat pracowałem w stolarni Gminnej Spółdzielni „Samopomoc Chłopska” na ul. Reymonta; moimi kierownikami byli Leszek Kasprzak i Aleksander Lato. Robiliśmy usługi dla ludności – okna, drzwi.

M.P.: – Rozumie pani, dlaczego zostałem stolarzem. Od małego siedziałem w trocinach, w warsztacie ojca; jak byłem starszy, pracowałem z tatą. Wie pani, co jest najpiękniejsze w tej pracy? Zapach; jak się drewno struga unosi się wspaniały zapach. Ciągnęło mnie też, co prawda, do mechaniki, nawet skończyłem technikum mechanizacji rolnictwa, ale w zawodzie pracowałem tylko przez dziewięć miesięcy stażu, jako mechanik samochodowy w LOK-u. W 2000 r., po wojsku, okazało się, że zaczęła się era plastikowych okien i drzwi oraz hipermarketów budowlanych, gdzie można było kupić wszystko. Ludziom już się nie opłacało przynosić do nas materiał i płacić za zrobienie okna czy drzwi, skoro za pół ceny można było kupić gotowe. Nasze tradycyjne stolarstwo upadło. Żeby zarobić, trochę pracowałem w sklepie, trochę za granicą, nawet na budowie obwodnicy; zajmowałem się robieniem mebli z płyty wiórowej, ale konkurencja jest za duża, podobnie jak wymagania klientów w stosunku do zarobku. Ciągle jednak myślałem o stolarstwie, aż narzeczona mnie namówiła, żebym zaczął robić meble ze starego drewna.

Co to znaczy ze starego drewna? Czym on się różni od nowego?

M.P.: – Stare drewno pozyskuje się np. z dawnych budynków, stodół. Jest bardzo piękne, lekkie – słońce, deszcz i wiatr zrobiły swoje; naprawdę niezwykły materiał. Inny wygląd ma drewno z budynku od południowej strony, gdzie je słońce ozłociło, a inne od północnej – jest szare. Mam stolik zrobiony z 200-letnich desek – pięknie się prezentuje, jest niepowtarzalny. Takie drewno może być nawet „skornikowane”, są tam otwory i korytarze, które owady zrobiły; ich już tam nie ma, a poza tym deski się impregnuje.

S.P.: – Kiedyś drewno było inne; nie ściągano żywicy, było bardziej wytrzymałe, robaki się go nie imały. Ścinano drzewa po 50-60 lat, teraz tnie się nawet 20-30-letnie i już w nich robaki siedzą. Zimą cięło się iglaste, a w lecie liściaste, w pełni soku drzewa są najtrwalsze. A teraz tną, jak im gospodarka leśna każe. Kiedyś drewno sezonowano wiele lat; liściaste powinno schnąć pięć lat, iglaste trzy lata. Nie było dawniej suszarni, drewno schło na powietrzu – najpierw w balach, potem pocięte. Myśmy się w GS-ie się spierali – nakrywać sterty czy nie. Ja tam uważam, że tylko przekładki grube jak deski trzeba wkładać i niczym nie nakrywać; wody wejdzie tyle, ile będzie trzeba, reszta wyparuje. Tak było kiedyś, teraz w suszarni drzewo schnie trzy dni, to jakie ono jest suche? Mnie wystarczy w rękę wziąć i wiem – suche czy nie. Kiedyś odbieraliśmy jesion dla klienta z suszarni; mówię, że mokre, a właściciel suszarni, że suche. No, to zarządziłem pomiar urządzeniem i wyszło na moje. A właściciel krzyczy, że źle igłę do pomiaru wbiłem. Pewnie, jak się wbije na centymetr, to z wierzchu suche, a głębiej sama woda. Moich rąk nic nie oszuka.

Kiedyś wszyscy wykładali korytarze i pokoje boazerią. Ta moda się skończyła, ale za to przyszły starocie, modne i drogie. Sięgnął pan po unijne dofinansowanie, pomysł się spodobał. Tylko skąd brać materiał i gdzie znaleźć kupców, to nie są przecież tanie rzeczy?

M.P.: – Jest sporo firm, które skupują stare deski, ale one robią wiele złego na rynku. Bywa, że i stodołę ukradną, jak to było parę lat temu nie tak daleko stąd. Ja mam już umówiony zakup desek ze starej stodoły. Kupuję też drewno przeznaczone na opał, a przecież niektóre gatunki drzew to świetny materiał meblarski. U nas goni się za egzotycznymi gatunkami, a tymczasem piękne jest drewno z drzew owocowych – jabłoni, gruszy, śliwy. Niezwykłym materiałem, i to bardzo drogim, jest tzw. czarny dąb. Pozyskuje się pnie, które kiedyś utopiły się w wodzie czy bagnie. Bez dostępu powietrza garbniki się mineralizują. Jest bardzo twarde i trudne w obróbce, ale przez to bardzo cenne. Dostałem unijne dofinansowanie z PROW za pośrednictwem Lokalnej Grupy Działania „Ziemia Jędrzejowska – Gryf”. Kupiłem za nie maszyny nowoczesne stolarskie – m.in. strugarko-grubościówkę, frezarkę, pilarkę tarczową i taśmową. Pomysłów mi nie brakuje, ale jeszcze trzeba większy rynek znaleźć, bo do Jędrzejowa moda na takie meble nie trafiła. Za to mebli z litego drewna, i to tak starego, nikt u nas nie robi.

S.P.: – Jak ja te maszyny zobaczyłem, to tylko westchnąłem. Kiedyś to się robiło maszyny stolarskie samemu, systemem gospodarczym. Trzeba się było przy robocie namordować, a teraz maszyna wiele roboty zrobi i jest to bardzo bezpieczna robota. Kiedyś się mówiło, że jak stolarz dobry, to naznaczony, bo mu czegoś brakowało. Ja kawałek palca straciłem w czasie pracy w GS-ie, ale gorszych wypadków w stolarni nie brakowało. W rodzinie żony też stolarze byli, to i pół dłoni jeden na pile stracił.

Dziękuję za rozmowę i życzę wielu klientów na pańskie meble.

Rozmawiała Beata Znojkowa

Na zdjeciu: Marcin Pawłowski.