Podczas Festiwalu Filmowego CineFest w Miszkolcu Krzysztof Zanussi udzielił wywiadu specjalnie dla „Gazety Jędrzejowskiej”. Ze znanym reżyserem rozmawiał Adama Pazera.

Panie Krzysztofie, znamy się jak… „dobry szeląg” – bardzo sobie cenię ten przewrotny zwrot użyty ongiś przez pana na którejś z premier w kinie „Światowid” – więc bez ceregieli przystąpmy do krótkiej rozmowy. Proszę zatem powiedzieć na wstępie, co pana sprowadziło do Miszkolca?

– Zostałem zaproszony tu na Międzynarodowy Festiwal Filmowy CineFest, wręczono mi nagrodę za działalność proeuropejską, którą uprawiam od kilkudziesięciu lat, aby nie pozostać jedynie w kręgu naszej własnej kultury.

Ale, co pan tutaj robi, bo – oprócz pani Marioli Marczak, która jest członkiem Jury Ekumenicznego – jesteśmy chyba jedynymi Polakami na tym Festiwalu?

– Tibor Biró, dyrektor CineFest, jest moim serdecznym przyjacielem i bywam tu już od kilku lat. Serdeczna atmosfera, różnorodne filmy, dobra pogoda, można spokojnie odpocząć.

Choć nie ma pan chyba zbyt wiele czasu, jest przecież jurorem w głównym konkursie. Filmy są różnorodne, tak amerykańskie, jak i europejskie, czy można mówić o jakichś różnicach w tych kinematografiach?

– Oczywiście, że takie różnice są dostrzegalne gołym okiem. W Europie koncepcja kultury jest zupełnie odmienna od tej w Stanach Zjednoczonych. Definicja filmów w krajach anglosaskich to – rozrywka, w Europie zaś – kultura. Przecież filmy np. Bergmana czy Tarkowskiego trudno nazwać rozrywką, nieprawdaż?

Podczas tego festiwalu odbyła się miniretrospektywa trzech pańskich filmów, to dzieła starsze. Były to: „Rok spokojnego słońca”, „Barwy ochronne” i „Constans”. Czy to pan miał możliwość wyboru akurat takich filmów?

– Szczerze mówiąc nie miałem na to wpływu, ale cieszę się, że publiczność miała okazję obejrzeć te filmy. Te akurat tytuły wybrali organizatorzy festiwalu spośród filmów, wskazanych przez Martina Scorsese. Jest wśród nich ponad dwadzieścia zrekonstruowanych cyfrowo polskich filmów. I te filmy mają w tej chwili wiele projekcji na różnych festiwalach po całym świecie. Myślę, że ta inicjatywa jest bardzo cenna i korzystna dla naszej kinematografii.

Nie udało się tutaj niestety pokazać pańskiego najnowszego filmu „Eter”, był pokaz na Festiwalu Polskich Filmów w Gdyni, ale z zaciekawieniem obejrzeliśmy fragmenty podczas niedzielnego Master Class w sali Béke.

– Tak, to były niewielkie fragmenty, jeszcze w wersji montażowej, z takim ukłonem w stronę tutejszej widowni – Zsolt László, węgierski aktor, mówi w swym języku, w wersji polskiej dubbinguje go Adam Ferency.

Polską premierę kinową „Eter” miał 30 listopada. Jakiego odbioru filmu spodziewa się pan u nas?

– Trudno wyrokować, bo każdy film jest inny. Przy obecnym stanie ducha opinia publiczna jest w nastroju, który sprzyja konfliktom i konfrontacji.

Ale przecież mit Fausta, o czym mówi film, to temat jakby neutralny, winien być niejako „z boku”, poza wszelkimi konfliktami?

– Niestety, często nasze konflikty są pozorne, a ja mam nadzieję, że nie wpadnę w spiralę kłótni, gdzie pomija się meritum, a skupia na osobie.

„Eter” jest koprodukcją polsko-ukraińsko-węgiersko-litewską z udziałem Włoch. Czy dlatego, że problemem było znalezienie funduszy na realizację projektu w samej Polsce?

– To również, ale przecież temat Fausta jest tematem uniwersalnym, struktura fabularna nawiązuje do czasów sprzed I wojny światowej, gdy istniało imperium austriacko-węgierskie i rozlewało się na całą Europę.

(W tym momencie naszą rozmowę przerywa gromadka Węgrów, przedstawicieli kin artystycznych na Węgrzech, którzy na widok Krzysztofa Zanussiego „rzucili się” do robienia sobie z nim zdjęcia, na co on przystał z życzliwą aprobatą! Po paru minutach wracamy do przerwanej konwersacji).

Jest pan w ciągłym ruchu: dziś opuszcza Miszkolc, jutro jest w Gdyni na festiwalu, później do Rosji, do Chin, następnie wykład w Dortmundzie, a dalej Hiszpania, Włochy, Stany Zjednoczone. Skąd pan bierze siłę na te wszelkie wyjazdy?

– Sam do końca nie wiem, kiedy i gdzie mam się pojawić. Pani Anna ze Studia „Tor” trzyma to wszystko twardą ręką i ona decyduje, gdzie jadę. A tak na poważnie, to… Bóg dał mi siłę, to nie moja zasługa, póki mogę, to jeżdżę. A dużo jeżdżę, bo jestem przywiązany do roli artysty, który ma łączyć różne światy. Żyjemy przecież w powszechnej atomizacji, zbiorze małych plemion, a sztuka winna sprzyjać uniwersalnemu spojrzeniu.

Minęło już niemal pięć lat (29 grudnia 2013 r. – przyp. A. P.) od śmierci pańskiego przyjaciela, Wojciecha Kilara. Czym była dla pana praca z katowickim kompozytorem?

– To moje wielkie szczęście, że spotkałem Wojtka na początku mojej reżyserskiej pracy i byliśmy z sobą przy każdym moim filmie, bez wyjątku! Nie ma chyba w świecie takiej wiernej współpracy – przy każdym kolejnym filmie: reżyser i kompozytor. No i teraz czuję się osamotniony, przy „Eterze” sięgnąłem po muzykę Wagnera, aby nikt inny z żyjących kompozytorów Wojtka nie zastępował. Bo niejako bym go zdradził. A Wojciech był niezastąpiony…

Ale związki ze Śląskiem i Katowicami przecież pozostały?

– Mam wkrótce wykład na rozpoczęcie roku akademickiego na rodzimym Uniwersytecie Śląskim, to moja Alma Mater (tytuł inauguracyjnego wykładu brzmiał: „Prawda w czasach post-prawdy, wiara w czasach niewiary”, a ponadto Krzysztof Zanussi otrzymał wówczas nagrodę „Pro Scientia et Arte” – przyp. A. P.). Wiek co prawda zmusza, aby odejść, ale wciąż czuję się zaangażowany w ten związek. Ze strony uczelni również odbieram życzliwy stosunek, ponad 25 lat jestem już z nią związany.

Niech więc ten związek trwa jeszcze wiele lat, a panu życzę dużo zdrowia!

Dziękuję za rozmowę.

Adam Pazera

PS. Rozmowę przeprowadziłem 19 września br. w Miszkolcu na Festiwalu CineFest.